Nie wykluczam, że niektórzy mieszkańcy Zatulinki widzieli bynajmniej nie moje prawie że awaryjne ewolucje, lecz coś innego, nie mającego z nimi związku. Tym bardziej że marzec 1990 roku wyjątkowo „obrodził” w UFO na Syberii i pod Nalczykiem, a najbardziej w Belgii, gdzie nocą 31 marca, jak informowała gazeta Prawda, inżynier Marcel Alferand chwycił w rękę kamerę wideo i wybiegł na dach domu, skąd nakręcił dwuminutowy film rejestrujący lot jednego z ogromnych trójkątów-grawitoplanów „z obcej planety”, które były wedle autorytatywnej opinii belgijskich uczonych niczym innym jak „materialnymi obiektami o takich możliwościach, jakich nie jest w stanie wytworzyć żadna cywilizacja”.

Czy aby na pewno „żadna”, panowie belgijscy uczeni? Jeśli chodzi o mnie, mogę się założyć, że grawitacyjne platformy-filtry (albo, że się tak wyrażę, blok-panele) tych aparatów były w rzeczywistości stosunkowo niewielkie, miały trójkątny kształt i zostały wytworzone u nas na Ziemi, lecz w bardziej wyrafinowany sposób niż mój aparat, niemal w połowie wykonany z drewna. Od razu chciałem zrobić go w kształcie trójkąta, który jest znacznie efektywniejszy i pewniejszy, ale zrezygnowałem z tej formy na rzecz czworokąta, dzięki czemu jest go łatwiej składać i po złożeniu przypomina walizeczkę, przybornik malarza albo „dyplomatkę”, którą można tak udekorować, że nikt nie będzie miał najmniejszych podejrzeń. Rzecz jasna wybrałem „walizeczkę”.

Z wydarzeniami w Belgii i pod Nalczykiem nie mam nic wspólnego. Tym bardziej że wykorzystuję swój wynalazek, jak się wam pewnie wydaje, zupełnie nieracjonalnie – tylko i wyłącznie do odwiedzania swoich „entomoparków”...

A tych moich rezerwatów, jak sądzę o wiele ważniejszych niż wszelkie techniczne wynalazki, mam na dzień dzisiejszy jedenaście: osiem w Obwodzie Omskim, jeden w Woroneskim i dwa w Nowosybirskim. Tu, pod Nowosybirskiem, było ich sześć, stworzonych, a właściwie uratowanych rękami moimi i mojej rodziny. Jednak tutaj nie lubią tych spraw – ani u nas w akademii rolniczej (jak dawniej „forsują” chemię), ani w towarzystwie ochrony przyrody, ani w Komitecie Ochrony Przyrody, które mimo mych próśb nie chciały pomóc w uratowaniu zniszczonych przez złych ludzi lub prostaków owych maluteńkich owadzich rezerwatów i „ochronek”.

I tak kontynuuję swoją podróż pod południowymi, majestatycznie pulchnymi obłokami, hen, na zachód. Odchodzą do tyłu prostokąty różnokolorowych pól, zagajniki o dziwacznych zarysach. Uciekają pode mną także ciemnoniebieskie cienie tych obłoków.

Prędkość lotu jest dość duża, ale wiatr nie gwiżdże mi w  uszach – ochronne pole siłowe platformy z blok-panelami „wycięło” z przestrzeni rozszerzający się ku górze słup czy też promień odcinający przyciąganie platformy do Ziemi, pozostawiając mnie i znajdujące się wewnątrz tego słupa powietrze nietknięte. Wszystko to, jak sądzę, jak gdyby rozsuwa podczas lotu przestrzeń, a za mną z powrotem ją zasuwa, zatrzaskuje. Właśnie w tym kryje się zapewne przyczyna niewidzialności aparatu z „jadącym”, a raczej „stojącym” pilotem, lub częściowej deformacji jego obrazu, jak przytrafiło się to mi niedawno nad nowosybirską Zatulinką. Jednakże ochrona przed przyciąganiem, która jest regulowana, nie jest pełna. Wystarczy, że pochylę głowę do przodu, a już odczuwam jakby zawirowania od przeciwnego wiatru wyraźnie niosącego zapach nostrzyka lub gryki albo mnogość kwiecia łąkowych traw syberyjskich.

Isilkul z bryłą elewatora przy linii kolejowej zostawiam daleko z lewej strony i stopniowo schodzę w dół nad szosą, najpierw dobrze upewniwszy się, że jestem teraz niewidoczny dla kierowców i pasażerów, a także pracujących w polu – moja sylwetka i platforma nie rzuca na ziemię cienia (zresztą niekiedy cień nieoczekiwanie się pojawia). Oto na skraju zagajnika trójka chłopców zbiera jagody. Zniżam się przechodząc do lotu koszącego, redukuję prędkość i przelatuję obok nich. W porządku, żadnej reakcji, a więc nie widać ani mnie, ani cienia. No i oczywiście, nie słychać – przy takiej zasadzie poruszania się w „rozsuwanej przestrzeni” aparat nie wyda nawet najmniejszego dźwięku, ponieważ praktycznie nie zachodzi tu tarcie o powietrze.

 

 

W. Grebiennikow ze swoją „walizeczką” – złożonym grawitoplanem.

 

 

Moja podróż trwała długo – nie mniej niż czterdzieści minut od Nowosybirska. Zdrętwiały mi ręce, których nie sposób oderwać od regulatorów, zdrętwiały też nogi i tułów, ponieważ na tej malutkiej platforemce, do której pionowego stojaka jestem przywiązany... pasem, trzeba stać niemal w postawie „na baczność”. I chociaż mógłbym przemieszczać się szybciej, to obawiam się jednego – mojej wytworzonej metodą chałupniczą „maszyny”, która jest zbyt mała i niepewna.

Znów do góry i znów na wprost. Oto ukazują się znajome punkty orientacyjne: skrzyżowanie dróg, wiata przystanku autobusowego z prawej strony szosy. Jeszcze pięć kilometrów... i  wreszcie pomarańczowe słupki ogrodzenia Rezerwatu, który liczy sobie – pomyśleć tylko! – dwadzieścia lat.

Ileż razy ocaliłem to swoje pierworodne dziecię od niedoli i biurokratów, od samolotów i chemikaliów (zdarzyło się i to!), od pożaru i wielu innych nikczemności. I ta Kraina Owadów żyje i rozkwita! Obniżając lot i hamując, a dokonuje się tego poprzez wzajemne przemieszczenie filtrów-żaluzji znajdujących się pod deskami platformy, widzę już bujne zarośla marchewników. Jestem w stanie rozróżnić jasne czapki ich kwiatostanów, podobnych do ażurowych kul obsypanych, rzecz jasna, owadami... Niewiarygodna radość ogarnia duszę i zupełnie znika zmęczenie. A jednak ocaliłem ten skrawek Ziemi, choć niewielki, poniżej siedmiu hektarów. Okrągłe dwadzieścia lat nie jeżdżą tu, nie koszą, nie pasą bydła, zaś warstwa gleby wzrosła miejscami do czternastu centymetrów. Pojawiły się nie tylko dawno wymarłe w tych stronach gatunki owadów, lecz także takie wyniszczone w rejonie trawy, jak rzadkich gatunków ostnice, skorzonera purpurowa, której wielkie kwiaty pachną rano czekoladą, i wiele innych roślin.

 

 

Główne elementy grawitoplanu: kierownica i platforma nośna.

 

 

Mocny zapach miłków i marchewników – tak pachnie Środkowa Polana znajdująca się zaraz za ogrodzeniem rezerwatu. Wlewa we mnie nową porcję radości na myśl o oczekiwanym spotkaniu ze Światem Owadów. Oto one, widać je dobrze nawet z wysokości dziesięciu metrów na rozłożystych parasolach i ażurowych kulach arcydzięgli i marchewników – zbite w kupki siedzą ciemnopomarańczowe motyle przeplatki Melitaea, ciężkie wielkie żuki nachylają w dół białe i żółte kwiatostany przytulii, nad Polaną, już na równi ze mną, szybują rude i błękitne ważki, połyskując furczącymi w słońcu szerokimi skrzydełkami pokrytymi cudną siateczką żyłek. Jeszcze ciszej, jeszcze wolniej i oto w dole jak gdyby ciemna nieoczekiwana eksplozja – jednak pojawił się mój cień, dotąd niewidoczny, teraz powoli ślizga się po trawach i krzewach. Lecz to już mi niestraszne. Wokół ani żywej duszy, a na szosie położonej jakieś trzysta metrów na północ od rezerwatu na razie nie ma samochodów. Można spokojnie opaść na ziemię. Łodygi najwyższych traw zaszeleściły już o mój „postument” – platformę z blok-panelami.

Ale zanim osadzę platformę na tym pagórku, ogarnięty porywem radości ruchem pokrętła znowu rozsuwam żaluzje paneli i ostro, świecą idę w górę.

Obraz w dole – obrzeża Rezerwatu, wszystkie jego skraje i ogrodzenie, wszystkie otaczające go zagajniki i pola – błyskawicznie kurczy się, jak gdyby zwijając się. Horyzont zaczyna jakby wyginać się ze wszystkich stron ogromnym łukiem, otwierając linię kolejową biegnącą dwa kilometry na lewo, a potem wioski – z prawej strony za szosą migocąca jasnymi łupkowymi dachami Rossławka, bardziej na prawo przypominające już niewielkie miasteczko główne osiedle sowchozu „Liesnoj”, na lewo od linii kolejowej krowie fermy Komsomolskiego oddziału sowchozu „Liesnoj” otoczone szerokim żółtym wałem słomy i suchego udeptanego nawozu, w oddali na zachodzie, dokąd prowadzi łagodny łuk linii kolejowej (nie pojmuję w czym rzecz – ta magistrala jest prosta jak strzała), małe budyneczki i biały sześcian zgrabnej stacyjki rozjazdowej Junino położonej sześć kilometrów od Rezerwatu, a za Junino – bezbrzeżne przestrzenie Kazachstanu tonące w błękitnej upalnej mgiełce.

Script logo
Do góry